Who: Jerome and I
When: 23 August 2017
Kolombo, godz. 20:00. Jest już dawno po zachodzie słońca. Nie dziwota, jesteśmy przecież rzut beretem od równika. Przed nami rozciąga się, długa na pięćset metrów, promenada rozświetlona przez liczne budki i stoiska ze sprzedawcami oferującymi wszelkiego rodzaju smakołyki, od smażonych przekąsek po dania główne, desery i owoce. Ta popularna, otwarta przestrzeń to Galle Face Green. Miejsce, które dzisiaj służy do wypoczynku, początkowo zostało zaprojektowane przez Holendrów dla celów zgoła innych, a mianowicie dla celów wojskowych. Bulwar umożliwiał holenderskim działom strategiczną linię ognia przeciw Portugalczykom. Dopiero za czasów Brytyjskiego Cejlonu, w 1856 r. Sir Henry George Ward (ówczesny gubernator) zarządził budowę promenady, która powstała między innymi po to, aby kobiety i dzieci miały gdzie spacerować i ‘zażywać świeżego powietrza’. Dobrze facet to wymyślił bo miejsce spełnia swój cel do dziś.
Colombo, 8 PM. It is long after sunset. No wonder – we are a stone’s throw from the equator. In front of us stretches a promenade, five hundred meters long, illuminated by numerous stalls and stands with sellers offering all kinds of food, from fried snacks to main dishes, desserts and fruit. This popular open space is called Galle Face Green. Although nowadays used for recreation, it was originally designed by the Dutch for military purposes. The boulevard provided a strategic line of fire for their cannons against the Portuguese. It was not until the time of the British Ceylon when in 1856 Sir Henry George Ward (the then governor) ordered the construction of a promenade which, among others reasons, was created so that women and children could saunter and ‘take in the air’ by the sea. It was obviously well planned because the place fulfills its purpose to this day.
Ciepła, wieczorna bryza sprzyja biegającym dookoła dzieciakom, które puszczają latawce. Jest tu ich cała masa! Rodzice i znajomi są zajęci rozmowami ze współtowarzyszami wieczoru. Pełno też tutaj zakochańców. A to wszystko przy akompaniamencie szumu fal Oceanu Indyjskiego.
Zatrzymujemy się przy jednym ze stoisk, gdzie zza szyby ‘obserwują’ nas nieżywe już krewetki skrzętnie ułożone na małych pomarańczowych placuszkach. Ciekawe jak długo już tak leżą. ‘Warto czy nie warto ryzykować zatrucie pokarmowe zaledwie 4 godziny po przylocie na wyspę?’ oto jest pytanie. Zanim jednak znajduję na nie odpowiedź, zadowolony pan sprzedawca smaży dla nas na głębokim tłuszczu tak zwane ‘vadai’ czyli maluteńkie kotleciki z soczewicy. W naszym przypadku serwowane właśnie z krewetkami i posypane drobno posiekaną mieszanką kapusty, marchewki, czerwonej cebuli i dla twardzieli, chilli. Podobno (dowiaduję się oczywiście po fakcie), są one wizytówką tego miejsca.
It is a nice evening. A warm breeze favours kids who run around flying their kites. There are plenty of them here! Parents and acquaintances are busy talking to the evening’s companions. There are also enamored lovers here. The Indian Ocean roars in the background.
We stop at one of the stands, where long dead shrimps are carefully placed on small orange pancakes. I wonder how long they have been lying like this for. Is it worth risking food poisoning just 4 hours after arriving on the island?: that is the question. However, before I manage to find the right answer, a satisfied salesman is deep frying for us so-called ‘vadai’, tiny lentil fritters. They are served, in our case, with shrimps and sprinkled with a finely chopped mixture of cabbage, carrots, red onion and chilli, if you’re tough. Apparently (of course I find out after the fact), they are the showcase of this place.
Siadamy na murku, żeby nacieszyć się naszą pierwszą (i w dodatku niesamowicie pyszną) lokalną przekąską, gdy zaraz ktoś zaprasza nas tym razem nie do stoiska, ale do stolika ulicznej restauracji. Pan kelner sypie ofertami jak z rękawa ale dopiero słowo ‘beer’ wzbudza nasze zainteresowanie. Przenosimy się więc do lekko chwiejnego, plastikowego stolika, zapewniając, że my tylko na piwko. Mija dobre 10 min zanim zaczynamy się zastanawiać czy ktoś z restauracji nie wyskoczył po nasz złocisty napój do spożywczaka. Śmichy-chichy ale zdaje się, że jest to całkiem możliwe bo gdy w końcu otrzymujemy zamówione piwo, jest ono opatulone nie tylko w gazetę, ale także podane w plastikowym wiaderku.
We sit on the wall enjoying our first (and incredibly delicious) local snack, when someone invites us, this time not to the stand, but to the table of a street restaurant. The waiter offers many options, but only the word ‘beer’ arouses our interest. So we move to a slightly wobbly, plastic table, informing the waiter that we’re only there for a beer. It must be good 10 minutes before we start wondering if someone from the restaurant has run out to a shop to get our drinks. We laugh but it seems that it is quite possible because when we finally get the beer we ordered, it is wrapped not only in the newspaper, but it is also served in a plastic bucket.
Wygląda na to, że sprzedaż alkoholu jest w tym miejscu nie do końca legalna… Pijemy więc po cichaczu wsłuchując się w, dochodzące z polowej kuchni, typowe metaliczne dźwięki charakterystyczne dla przygotowania słynnej dla Sri Lanki potrawy Kothu (Kottu, Kothtu?!) roti. Rytmiczne odgłosy niemal łączą się w melodię. Ponoć każda kuchnia tworzy swoją unikalną ‘muzykę’. Danie jest tutaj tak popularne, jak hamburgery w stanach. BIG DEAL! O co to całe zamieszanie? Nie więcej niż o siekany chleb z warzywami, jajkiem i/lub mięsem oraz przyprawami. No proszę, czym to się ludzie potrafią zachwycić. Efekt owczego pędu działa i na nas, bo po chwili ląduje przed nami, wypełniony po brzegi, plastikowy talerzyk, elegancko zapakowany w woreczek foliowy (co by się nie ubrudził od jedzenia). Aparat na stole (przecież nie kolor skóry) musiał zdradzić, że jesteśmy turystami ponieważ w zestawie dostajemy widelce. Miejscowi nie kłopoczą się takimi wynalazkami, od jedzenia mają ręce. Niby nie jesteśmy głodni a zajadamy się tak, jakbyśmy w życiu jedzenia na oczy nie widzieli. Nie wiemy jeszcze, że to najlepszy (najlepsze?) Kothu roti jakie zjemy na wyspie i, że cały nasz pobyt właściwie skupi się na poszukiwaniu pyszniejszej lub równie smacznej wersji tej potrawy.
It seems that the sale of alcohol in this place is not entirely legal … So we drink quietly listening to the typical metallic sounds, coming from the kitchen. They are characteristic for a preparation of a Sri Lankan dish known as Kothu (Kottu, Kothtu?!) roti. The dish is as popular here as the burgers in the states. BIG DEAL! What’s all the fuss about? Not much really: chopped bread with vegetables, eggs and / or meat and spices. Really exciting, I know. How can anyone resist SUCH a dish? I’m being slightly sarcastic here but actually it’s hard to resist. So a few minutes later we are served with, filled to the brim, a plastic plate, elegantly packed in a plastic bag (you know, so the plate doesn’t get dirty). It must be the camera on the table (surely not our skin colour) that makes us look touristy because we also get the forks in the set. Locals do not bother with such inventions, as they have their hands to eat food. We are not really hungry, but we wolf our food down in minutes. We don’t know yet that it is the best Kothu roti we will eat on the island and that our stay will basically focus on searching for a more delicious or equally tasty version of this dish.
To nie koniec holenderskiego tematu na ten wieczór. Przenosimy się do, ukrytego wśród nowoczesnych wieżowców Światowego Centrum Handlu, budynku, którego masywny dach pokryty czerwoną dachówką wspiera się na wyjątkowo grubych kolumnach. To właśnie tutaj w siedemnastym wieku powstał, pierwszy w Azji, Holenderski Szpital. Gdyby nie aktualnie stacjonujące w tym miejscu liczne kafejki, restauracje i sklepy, które mijamy pod arkadami, ciężko byłoby oprzeć się wrażeniu, że na chwilę cofnęliśmy się do czasów kolonialnych. Spoglądając na jeden z dwóch dziedzińców, po których niegdyś zapewne przechadzali się pacjenci, lekarze i pielęgniarki, spijamy nasze pierwsze wakacyjne koktajle po czym, w strugach deszczu, wracamy do hotelu.
This is not the end of the Dutch theme for this evening. We move to a building, hidden in the modern skyscrapers of the World Trade Center, the massive roof of which is covered with red terracotta tiles and supported by extremely thick columns. It was here in the seventeenth century that the first Dutch hospital was opened in Asia. If it were not for the many cafes, restaurants and shops that we pass by under the arcades, it would be hard to resist the impression that for a moment we had gone back to colonial times. Looking at one of the two courtyards, which were probably crossed many times in the past by patients, doctors and nurses, we drink our first holiday cocktails and eventually return to our hotel in the pouring rain.

P.S. Daliśmy radę bez zatrucia pokarmowego! 🙂
Super! fantastyczny opis 😀 ;D aż mi się zachciało takiego tania, może tylko bez tej torebki foliowej hyhy
LikeLiked by 1 person
Dzieeeki :* Torebka foliowa tez jest pyszna…
LikeLike